
To była wycieczka taka jak za moich dawnych czasów. Często wędrowaliśmy poza szlakami – po zanikających ścieżkach albo na azymut.
Już godzinę po wyruszeniu na trasę, podchodząc leśną ścieżka na Suliłę, spotkała nas największa atrakcja całej wyprawy. 200 m przed nami, po stromym zboczu, przebiegła grupa czterech żubrów. Nie było szans, aby wyciągnąć telefony i zrobić im zdjęcie.
Najważniejszym moim celem było wejście na Matragonę, krainę niedźwiedzi i wilków. Zrezygnowaliśmy z najłatwiejszej trasy, poziom wody w Osławie był bardzo wysoki, a nurt wezbranej rzeki był wyjątkowo silny. A trzeba byłoby ją przekraczać pięć razy. Poszliśmy więc na azymut od północy, nie było łatwo, nachylenie zbocza dochodziło do 60%, a ciężkie plecaki niebezpiecznie odchylały nas do tyłu.
Dzień trzeci rozpoczął się w chmurach i deszczu. W połowie trasy wpadliśmy do lokalu Kasi na Przysłupie - fantastyczne potrawy dla wegetarian. Druga część to przedsmak tego co leśnicy mogą zrobić z lasem. Wysoko podcięte zbocza spowodowały, że nie zaliczyliśmy Krysowej w drodze do bacówki Jaworzec (nie było jak wejść na ścieżkę), tylko od niej. Rozryty szlak spowodował, że szliśmy tylko 2 km na godzinę. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że to tylko mała wprawka przed kolejnym dniem.
Następny dzień rozpoczęliśmy od dwukilometrowego obejścia. Dzięki temu nie musieliśmy ani przechodzić w bród Wetliny, ani iść rozrytą i mokrą ścieżką do kolejnego mostu. Potem Sine Wiry i drzewo przypominające łosia. Dalej nasza specjalność - marsz na azymut i zdobycie Durnej. Tu zrozumieliśmy, że niedźwiedzie są wszędzie – ich ślady spotykaliśmy w każdej górskiej grupie. I makabryczna końcówka.
W Stężnicy jest Natura Park, noclegi, restauracja, ogrodzone pola z różnymi zwierzętami oraz stajnia. Między polami są ścieżki, przypuszczam że publiczne. Wszystkie były rozryte przez ciężki sprzęt leśników. A cały obiekt obeszliśmy wokół, wpierw próbując dojść do Markowskiej, a potem wycofując się do asfaltowej drogi. W tych miejscach nie było możliwości jechać samochodem, nawet terenowym. Dojazd do dalszych pół jest niemożliwy. Widzieliśmy ślady ślizgających się koni. Pewnie dlatego cały obiekt świecił pustką.
Wpierw wędrowaliśmy wzdłuż ogrodzenia, było trudno, tempo marszu spadło do 1,5-2,0 km/godz. – ale nie było to zbytnim problemem. Do czasu, gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie ścieżka mała skręcać na północ. Zobaczyliśmy pobojowisko, sieć kilkunastu przecinających się dróg. Przeszliśmy w tempie pół kilometra na godzinę kilkaset metrów. Wszędzie było to samo, nie było ani jednego dłuższego kawałka lasu, aby nim ominąć to grzęzawisko. Po przejściu kilku/kilkunastu metrów lasem trzeba było forsować kilkumetrową drogę. I tak co chwilę. Ani kawałka twardszej ziemi, tylko błoto do pół metra głębokości. Gdyby nie deszcze, które padały od 3 maja, może dałoby radę tędy przejść. Musiałem zawrócić, pierwszy raz w życiu. Po dotarciu do asfaltu miałem godzinę do zachodu słońca, 10 km do przejścia, w tym połowę przez las. Teraz wiem, że mogliśmy tamtędy iść, ale wtedy nie wiedziałem. Postanowiłem skorzystać z grzeczności mieszkańców i ostatnie 7 km podjechać samochodem. Straciłem ciągłość trasy, ale pojadę tam na 3 dni na początku sierpnia i dokończę normę na dużą GOT.
Kolejny dzień znowu w deszczu. Wpierw sprawdziliśmy dojście na Markowską od północy – jest dobre, a potem wyruszyliśmy do Soliny. Oczywiście tu też pracowali leśnicy, ale nie było tragicznie. Najgorsze odcinki można było obejść lasem. Na miejscu postanowiłem, że ostatnie dwa dni będą relaksem. Nie było sensu iść dalej zaplanowaną drogą, którą i tak będę musiał przebyć w sierpniu.
W piątek wjechaliśmy gondolą na górę Jawor, naprawdę warto. Pod nami piękna panorama Jeziora Solińskiego i okolicznych miejscowości. Wróciliśmy czerwonym szlakiem, którym mieliśmy iść do Polany. I tu niespodzianka, część szlaku wpadło do jeziora. Trzeba było przez jeżynisko podejść w górę i zarośniętą drogą dojść do przedmieść Soliny. Oczywiście leśnicy też tu ścinają drzewa, aby wysłać je na opał do Chin.
Ostatniego dnia przeszliśmy ścieżkę historyczno – przyrodniczą do Czarnej Dolnej. W okolicy Moklika spotkaliśmy najpiękniejsze ślady niedźwiedzi. Potem do Rzeszowa, był czas aby się umyć i przebrać.
Miało nas być sześcioro, ale brak urlopu i choroby spowodowały, że całą trasę przeszliśmy tylko we dwóje – Ola i ja. Nie mieliśmy żadnych problemów, ani z obciążeniem, ani z długością tras (do 30 km), tylko Ci ch.... leśnicy.
Dla mnie Lasy Państwowe, to organizacja quasi mafijna. I żaden miłujący przyrodę leśnik nie zmieni mego zdania.
Waldemar Jankowski