Trasa piesza: data: ? wrzesnia 2011, długość: ?km, liczba uczestników: ?, temperatura: 6 - 14, pogoda: słońce i trochę chmur, prowadził: Waldek Jankowski
Trasa: ??? ?
Zittauer Schmalspurbahn na stacji Bertsdorf
Aby powiększyć zdjęcie kliknij na nim
Opis wycieczki
Epilog – od środy do piątku 14–16.09.2011 r
.
Po wyjeździe Iwony i Adama odkryłem swoje plany – zdobycie Korony Sudetów Niemieckich. Od razu na dworcu PKS upewniłem się, że mój rozkład jazdy jest aktualny. Kupiłem też bilety, które umożliwiały nam podróżowanie po Niemczech i Polsce następnego dnia. Na wszelki wypadek sprawdziłem skąd odchodzą autobusy prywatnych przewoźników do Sieniawki.
Rano wyszedłem kilka minut przed Lucyną i Mariuszem. O dziwo dworzec był już otwarty. Ufny, w magie słowa pisanego spytałem, z którego stanowiska odchodzi nasz autobus. I tu niespodzianka. Autobus – ten i kilka innych – nie kursuje. Nawet panowie kierowcy byli tym zaskoczeni. Szefowa nie widziała powodu, aby ich poinformować o zmianach w rozkładzie. W nerwach dotarliśmy na placyk skąd miały startować busy. Przechodnie byli podzieleni w opiniach, czy jeszcze chodzą, czy już nie. Po 20 minutach zaczęły podjeżdżać, wszystkie bez tabliczek. Na szczęście znaleźliśmy nasz zanim zdążył odjechać.
Dojechaliśmy, by po kilku minutach wkroczyć do Niemiec. Wszystko rozkopane. Mimo tego wszystko chodzi punktualnie. Kierowcy są mili i uśmiechnięci. Czysto. Szok. Czy nadal jesteśmy na tej samej planecie? Na swojej trasie widzieliśmy też i opuszczone domy, ale nie straszyły nas pustymi oknami. Czy oni nie potrafią wybijać szyb? Ale nie wszystko było takie akuratne. Też śmiecą, na trasie znaleźliśmy jeden porzucony papierek. Chciałbym dożyć czasów, gdy w swoim kraju będę się czuł tak, jak tam u Niemców.
Wędrówkę rozpoczynamy w Hainewalde, gdzie docieramy Regionalbusem. To już dwunasty dzień. Za nami 277 km. Brakuje nam świeżości. Do pierwszego celu, szczytu Breiteberg, docieramy wygodnymi ścieżkami. Stoi na nim wieża, którą udało nam się zwiedzić, mimo że Pani obsługująca restaurację jeszcze nie pracowała. Ze szczytu wypatrzyliśmy nas następny cel – Lausche (793 m n.p.m.), który był najwyższym punktem całej wyprawy. Ścieżki są coraz dziksze, pokrzywy, mokre buty. Na szczęście świeci słońce. Wejście na szczyt okazało się łatwiejsze niż się spodziewaliśmy. Lucyna odkrywa na nim skrytkę z zeszytem, do którego wpisujemy się. Schody zaczynają się przy zejściu. Odruchowo wybrałem „najciekawszy” wariant. Stromy, z osuwającą się spod nóg ziemią. Na dole, kiedy dotarła do mnie reszta ekipy, nie miałem wyboru – „idziemy najkrótszą drogą do cywilizacji”. Piękna trasa, bogata w ostańce, ukoiła nerwy. Dopisało nam szczęście, w Jonsdorfie już czekał na nas autobus. Nie dojechaliśmy do Zittau, kolejna zmiana planu, wysiadamy w Bertsdorfie i przesiadamy się na parową wąskotorówkę. Podróżujemy tam i z powrotem, wszystko na jeden bilet za 25 zł. Do Zgorzelca, przez Zittau i Gorlitz, docieramy wieczorem. Zamówiony pawilon okazuje się kontenerem bez okien. Dopłacamy – mamy własny domek. Jeszcze tylko obiad w greckiej tawernie, Biedronka i idziemy spać.
Kolejnego dnia Lucyna zwiedza Zgorzelec, a ja z Mariuszem wyruszamy zdobywać kolejne szczyty. Wysiadamy w Oberoderwitz w ostatniej chwili – wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że pociągi zatrzymują się na niektórych stacjach tylko na żądanie. Przed nami, z dala widoczny, wierzchołek Spitzbergu. Wchodzimy na niego z marszu, by po zrobieniu kilku zdjęć i podstemplowaniu książeczek, zawrócić z powrotem. Do miasteczka docieramy przez pole – droga została zaorana. Tego dnia będzie więcej takich momentów. Przez ponad kilometr wędrujemy nieczynną linią kolejową. Rosną przy niej fantastyczne śliwki. Oglądamy ponoć tysiącletni dąb – napisać można wszystko. W końcu docieramy do podnóża Rotsteina. Po kilku próbach znalezienia pasującej nam ścieżki, decyduję się na marsz na przełaj, przez gęsty sosnowy las. Docieramy na podszczytową dróżkę, gdzie Mariusz zostaje, a ja idę na azymut na szczyt przez zarośnięte i kamieniste zbocze. Kiedy wracam jestem sam. Mariusz znikł, a ja nie mam roamingu. Po dwóch kilometrach zatrzymuję wyłaniającego się z lasu trabanta. Kierowca użycza mi swego telefonu. Mariusz czeka na mnie, po wejściu na szczyt szlakiem, w górskim hotelu. W końcu i ja tam docieram. Serwowane tam wino miało dla mnie boski smak. Razem wracamy do Zoblitz, by wrócić szynobusem do kraju. Lucyna czeka na nas na granicznym moście. Ma już kupione bilety na jutrzejszy powrót do Wrocławia. Tym razem stołujemy się u Włocha. Lidl, Biedronka i dzień zakończony.
Wczesnym rankiem żegnamy nasz camping i ponownie wędrujemy z plecakami na dworzec w Gorlitz. W planach mamy przejście 25 km i zdobycie ostatnich dwóch szczytów. Jesteśmy zmęczeni. Postanawiam skrócić trasę. Jej środkową część po prostu przejedziemy. W Bischofwerda przesiadamy się na Regionalbus. Pan kierowca jest zdziwiony naszymi biletami. Nie są to znane w Niemczech specjalne blankiety, tylko nasz zwykły polski bilet kolejowy. Mówię mu, że jest to bilet ZVON. Nie jest o tym zbytnio przekonany, napisy są ledwo widoczne, ale macha ręką i pozwala nam jechać. Wysiadamy za autostradą A4 pod Burkau. Przed nami 3,5 km i 200 m w górę do szczytu Hochstein. Powrotny kurs mamy za dwie godziny. Na wierzchołku Lucyna ponownie znajduje skrytkę z zeszytem, do którego się wpisujemy. Jest to popularne miejsce wycieczek, przynajmniej dla jednego pana, który wszedł na niego 1111 razy. W pociągu do Neukirch pani konduktor wyjaśnia nam jak go zatrzymać. Gdy zbliżamy sie do celu sprawdza czy jesteśmy gotowi i pokazuje nam, z której strony będzie peron. Teraz tylko mały spacerek (4,2 km w obie strony i 240 m różnicy wzniesień). Na górze Valtenberg przywitała nas ekipa remontowa. Tym razem nie było mi dane wypić kieliszka wina. Na peronie Lucyna zakończyła swoją wędrówkę wyrzucając do kosza skarpetki.